moja śmierć na pięć
Ani kawałka mnie tutaj, ani okruszka. Lewituję w niebycie, gdzieś ponad, w bardzo nieokreślonym. Nie ma nic, nic, nic. Nie odnajduję starych miejsc, nie pamiętam, jak smakuje wolność. Błądzę we własnych wspomnieniach. I mam na to totalnie wyjebane.
I nie chcę wracać do błękitów, do których ciągnie niespełnienie. Nie wrócę, nie przyjdę, juz nigdy nie. Chcę nowego. Tylko co zrobić, jeśli pozostało jedynie smutne wypalenie? Rutyna i monotonia, zabiłam siebie gdzieś w kwietniu, chyba nawet nie dożyłam dwudziestych urodzin. Miłe uczucie, pozostać nastolatką. Dwudziestka niech spierdala, nie dotyczy mnie, zatrzymałam swoją śmiercią czas i już zawsze pozostanę w tym miejscu. Oni niech dorastają, kończą szkoły, studia, zaczynają życie dorosłego. Popadam w jakiś obłąkany, skrajny nihilizm. Znów zamykam świat do swojego łóżka, jak co roku. Jak co roku jest maj, który zabija. A kiedy miałeś ten zapach i ocean w oczach, wszystko było prostsze, tak naiwnie dziecinne; nie powiem-tęsknię za kwiatami na naszych ścieżkach, ale to nie ma ani sensu, ani znaczenia, gdy tkwię w mieście pozbawionym życia. W mieście, posiadającym jedynie tory tramwajowe. Nawet deszcz szumi tu kołami samochodów. Czekam na noce umierania z Ciechowskim i innymi, być może bardziej banalnymi, ale jakże sentymentalnymi. Czekam na własną setną śmierć i nieme katharsis. Dziś przepełnia mnie smog obcych ulic, których nienawidzę, choć już nie mam tęsknoty za tamtym miejscem. Strzelę sobie w łeb, wypruję żyły i kolejny raz napiszę Ci esej o okrucieństwie mnie samej w stosunku do swojego i Twojego ciała. Zamknę w słowach i obrazach całe moje plugastwo. Dziś nie wyrwę Ci serca, dziś to ja pozbawię się odczuwania do granic możliwości. Ty masz prawo do życia, a ja nie mam sensu istnienia. W tej beznadziejności nawet struny urywają się, bym nie mogła zapomnieć.
Wiesz, że nie umiem żyć, gdy zbyt długo jestem samotna emocjonalnie. Ty też nie umiesz. Ty zaklejasz dziury byle jakimi łatami. Ja powiększam dziury do rozmiarów kraterów.