Kradnę, kradnę. Wszystko i wszystkim. Bo mi też ukradli. Głupia. Ukradłam mój największy skarb, żeby go później zostawić, wyrzucić, podeptać i zapomnieć. A teraz boli, boli jak cholera. Boisz się, prawda? Tak szmato, zawsze wszystkiego się boisz, jest tylko strach i ty, nic więcej. No, może niezdecydowanie, niepewność, ciągle, na każdym kroku. Obcy zapach wokół ciebie, nienawidzisz tego. Poukładana, grzeczna. Boisz się tego obcego, bo nie znasz go, nie wiesz, o co tu chodzi, czego się możesz spodziewać. Boisz się, bo chciałaś tamtą pewność, a nagle okazało się, że spierdoliłaś wszystko i to znów twoja wina, bo nic nie potrafisz zrobić dobrze, nic do końca. Nic ci się nie udaje, bo jesteś nic nie wartą szmatą. No i powiedz mi, co zrobisz? Nie zapomnisz, to jasne, ale ile tak można? Jeszcze trochę, wierzysz, jeszcze w to potrafisz wierzyć. A potem? Co dalej? Wszystko jest absolutnie nie tak, bo uciekasz, zamiast żyć naprawdę. Boisz się, boisz się i to doprowadza cię do obłędu. Ale jeszcze trochę, spróbuj. Wytrzymaj i nie rób nic sobie, nie fizycznie, bo znienawidzisz siebie jeszcze bardziej. Wyrosłaś z tego, nie zapominaj. Za stara jesteś, by się tak bawić. Dziś co? Kończy się rok, który przemielił cię jak maszynka do mięsa, zrobił z ciebie jeszcze gorsze ścierwo i to na twoje własne życzenie. Nikt nie kazał ci tego zaczynać, mogłaś powiedzieć sobie stop, kiedy przestało być kolorowo-ale nie, ty nie, ty nie potrafisz, ty musisz udupić się do końca. Bilans? Nie wiesz, prawda? Dużo ujemnego, ale czy bardziej ostre i wyraźne, niż to kolorowe? To, co wynosiło cię pod sufity zdaje się być lepsze, niż to, co pogrzebywało żywcem razem z uczuciami. Tylko na jakim poziomie teraz jesteś, szmato? Żadnym. Nie ma cię. Lepiej, żeby cię nie było-i dla niego, i dla ciebie. Ale przecież wiem, że fascynują cię nieprzespane noce i to, co wtedy czujesz. Analizujesz bez końca, obnażasz swoje wnętrze, rozkręcasz siebie na kawałeczki, wypruwasz flaki i kręci cię to, kochasz, uwielbiasz, czcisz siebie rozpierdoloną i skurwioną do szczętu. Topisz się w pieprzonym egoizmie i dobrze ci z tym. Nie jesteś miła, dobra i taka, jaką cię chcą, nie. Jesteś beznadziejna, jedyne trafne określenie. Uprzejma do bólu w stosunku do innych, tylko po to, by zaspokoić swój głód-uwielbiasz być doceniana, uwielbiasz, gdy ktoś powie ci, że jesteś niesamowita, niezwykła, cudowna. Pławisz się w samouwielbieniu, które potrzebuje nieustannego poparcia ze strony obcych. Sama sobie tego nie zapewnisz, zbyt dobrze wiesz, że nic nie jesteś warta, że jesteś szmatą do samego końca siebie. I zamknij już sobie mordę, i tak nie dostaniesz tego, czego pragniesz. Schowaj się znów w czterech ścianach swojego pokoju, wejdź do łóżka i patrz się w sufit. Nie odzywaj się, bo nie masz nic do powiedzenia. Za dużo ciebie wszędzie. Daj mi spokój. I jemu też.